Gryżyna. Kurwa. Jezu. Nawet nie wiedziałem, że coś takiego jest w Polsce. Teraz już wiem i wiem, że jest tam całkiem przyjemne jeziorko. Woda czysta, wokół iglasty las, a na brzegu ośrodek wypoczynkowy. Jego właściciele bardzo się starają pchnąć do przodu wskazówki zegara, ale prawda jest taka, że czas się tam zatrzymał gdzieś na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Dla zaciekawionych: Podróż do przeszłości zaczyna się już w trakcie podróży. I żeby było jasne – pociągiem dojechać się tam nie da. Samochodem, od południa, trzeba gnać przez Krosno Odrzańskie. Za mostem na Odrze dwa ronda i w miarę dobra droga do rogatek miasta. Potem też. Równo, szeroko, z niedawno namalowanymi pasami. Dookoła lasy. Im bliżej Bytnicy, będącej stolicą gminy, na której obszarze administracyjnym leży Gryżyna, tym droga staje się coraz węższa i nierówna. Jak lejek. Szczyt tej lejkowatości, nie mylić z lajkowaniem, to wyjazd z Bytnicy. Wygląda to tak, jakby z normalnej szosy ktoś nocą zerwał cały prawy pas. Jazda po tym czymś to niezła zabawa. Asfalt pod kołami mają tylko ci, którzy jadą z naprzeciwka i kiedy się zbliżają, trzeba pokornie zjechać na swój pas ruchu, czyli po prostu na ubitą ziemię. Po mijance, przy której i wy i oni drżycie o lusterka, znów można, jak paniska, wkrochmalić się na zastygniętą, bitumiczną masę. Ale to i tak jeszcze nie koniec, bo do samego ośrodka dojeżdża się jeszcze węższą drogą, na której minięcie się dwóch samochodów to już ekwilibrystyka. O asfalcie też można zapomnieć. Pod kołami leżą pokruszone co i rusz, betonowe płyty. Za to brama wjazdowa… XXI wiek. Elektryczna, otwierana i zamykana na pilota. Rzut okiem dokoła i miejsce wydaje się być przyjemne. Wokół sosnowy las. W lesie co kilkadziesiąt metrów niewielkie, parterowe domki kempingowe. Wyglądają nowocześnie. Pomalowane na biało, mają obłożone brązowymi deskami ściany szczytowe. Przed wejściem niewielkie tarasy, na nich parasole przeciwsłoneczne… Ale nie wszystkie. Kilka z nich, te położone najdalej od recepcji, która znajduje się w oddzielnym pawilonie, wyglądają siermiężnie i odpychająco. Wyglądają jak domki letniskowe państwowych zakładów pracy z początku lat 90-tych minionego stulecia. Też są białe, murowane, ale nie mają odeskowanych boków i drewnianych tarasów. Zamiast nich grubą, betonową wylewkę. I wiecie co… Tak, kurwa, mnie przypadł w udziale do zamieszkania właśnie taki domek. A ponieważ był jednym z najbardziej oddalonych od recepcji nie docierał do niego także internet rozsiewany przez wifi właśnie stamtąd. A może ze stołówki i restauracji? Wsio ryba. I tak ze sobą sąsiadują. Tymczasem internet po wifi to w tym miejscu jedyne okno na świat! Do Gryżyny nie tylko nie dochodzą normalne drogi, tu nie dociera nawet sygnał telefonii komórkowej! Żadnej! No dobra, jest wyjątek. Kto ma telefon w sieci Orange, może się próbować dodzwonić jak stanie na tarasie restauracji pod czerwonym parasolem. Nie kurwa, nie ściemniam. Koniecznie pod czerwonym parasolem, bo wystarczy przejść o trzy kroki dalej i już się zasięg urywa! Tak więc, na własne życzenie, pozbawiłem się nie tylko wszelkich wygód (bo o standard wyposażenia i węzła sanitarnego mojego domku nawet mnie nie pytajcie), ale i dostępu do cywilizowanego świata za pośrednictwem internetu. Słowem: pustynia. Dżungla. Maroko. Średniowiecze. Że co? Że bez telefonu i internetu można żyć? Ano można. Tylko co to za życie, jak się mieszka pod jednym dachem z totalnie ucywilizowaną sześciolatką, która lubi sobie pooglądać swoje bzdurki na YT, pograć w necie w gierki, albo pościągać jakieś nowe na telefon. Tym bardziej, że większość czasu lało… Nigdy więcej. Daj panie Boże, żeby mnie było stać w przyszłym roku na słoneczną Chorwację. Chętnie z siedmiolatką. Tam nawet jak internetu nie będzie (a jest, bo mam to przećwiczone) to przynajmniej słońce i plażing są murowane.
Smektała w sosie własnym
To, że nie ma zasięgu i dostępu do internetu ma też swoje dobre strony. Można poczytać i można spróbować popisać. A propos pisania… Tylko totalny narcyz może marzyć o napisaniu książki o sobie samym. Albo leń, bo w końcu pisanie o sobie to najłatwiejszy z tematów. No chyba, że ktoś jest totalnie zakręconym narcyzem. Wtedy to jednak trudne. Taka spirala absurdu. Więc co… Piszesz? Tak. Piszę. Bo wciąż wierzę, że mogę, że mógłbym. Tylko czy zdania, które skreślę, warte będą przeczytania? Czy jestem wystarczająco skomplikowany, żeby kogoś sobą zainteresować? Że jestem skomplikowany pewnie parę osób mogłoby zaświadczyć. Chociaż nie. To wiem tylko ja i przez lata udało mi się zdobyć czarny pas w umiejętności sprytnego ukrywania tego faktu.
Czytam Smektałę. Nie lubię, ale czytam. Lucille. Dostałem tę książkę z dedykacją od autora. – To miłe – pomyślałem, gdy jeszcze nie zacząłem czytać. Teraz, gdy zbliżam się ku końcowi wiem, że to było jak przekazanie pałeczki, jak przydługi i zbyt barokowy zapis wróżby wyciąganej z chińskiego ciasteczka, o którą przecież nie prosiłem. Ciśnie mi się na myśl, że to to moja wyrocznia. Ale nie. Przecież to jego życie, jego słowa, jego kobieta. Lucille. To o rudej suce, którą kochał. I o jego strachu przed starością, samotnością i impotencją. Trudno mi odgonić od siebie myśl, że ja zacząłem go czytać, gdy on zaczynał pisać ten swój pokręcony pamiętnik. Jesteśmy więc w tym samym lub zbliżonym punkcie czasu, w tym samym miejscu na pochyłej równi ku wygrzebanej w piachu dziurze. Jedziemy w tym samym wagonie i dzieli nas ten sam mniej więcej dystans do odbojów kończących tory na jednym z peronów Dworca Świebodzkiego we Wrocławiu. Różnica jest taka, że jego pociąg wyjechał trochę wcześniej. Wkurwia mnie ten Smektała kreując się w sposób obsesyjnie sztuczny na erudytę, znawcę literatury i kobiecych sromów. Każdy z nas ma przecież swój świat i swoje kobiety. I ani mój lepszy od twojego, ani twój od mojego. I te ciągłe wrzutki o samochodzie marki Retona, czy jakoś tak. Co to za jeżdżąca kupa na kołach? Weź pan sobie panie Blues jeepa. To jakoś bardziej mi się klei z twoją wyznawaną co chwila miłością do bluesa, południowych stanów USA i pól obsianych bawełną i pszenicą, i obsługiwanych przez czarnych jak kawa murzynów. Albo nazywanie swojego penisa B.B. Kingiem. Masz pan prawo, ale dla mnie trąci to trochę jakimś kompleksem. Chociaż nie. Narcyzm. Pierwszego sortu. Też lubię swojego, ale nie nazywam go Smektałą (hi hi), ani Hłaską, czy Różewiczem. Czasem jest Wackiem, czasem Jaśkiem, ale najczęściej po prostu kutasem. No ale, jak już wspomniałem, każdemu według uznania. Doskonale też rozumiem konwencję Lucille, która ma być obrazoburcza i prowokująca. Kto nie uprawiał nigdy seksu w samochodzie albo na poboczu drogi, niech pierwszy rzuci kamieniem. Kto nie zalewał się w trupa i nie plamił wydzielinami prześcieradeł, niech zamilknie na wieki. Ale pewne pana porównania i odnośniki panie Zdziśku są po prostu niesmaczne i mam wrażenie totalnie wyssane – żeby trzymać się konwencji – z B.B. Kinga. No, ale dość o tym. Lucille, oprócz nudzących mnie fragmentów muzycznych, oprócz wyimaginowanych perwersji, z psychologicznego puntu widzenia jest niezwykle ciekawa. Przyszło mi nawet do głowy, żeby ustanowić ją lekturą obowiązkową każdej kobiety, z którą kiedyś się zwiążę. Sam nie mogę jej przeczytać jednym ciurkiem. Trochę to dla mnie zbyt trudne, bo dostrzegam już na horyzoncie nadciągające niczym ciemne chmury elementy tej ciasteczkowo-przydługiej wróżby.
Kasa dla nawróconych
Taki duży, taki mały może świętym być, czyli Lato z Radiem na trasie. Cholera, napatrzyłem się ostatnio na ludzi oszołomionych publicznie wyznawaną miłością do Jezusa na Rynku w Krakowie. Żałosne. Ale nie chcę nikogo obrazić, bo przecież każdy ma prawo wierzyć w co zechce i okazywać tę swoją wiarę. Mamy na to nawet zapis w Konstytucji. Nie mniej, tysiące młodych ludzi wrzeszczących w ekstazie, z uniesionymi do góry rękami: Chrystus, Chrystus… przywodzi mi na myśl najprostsze i jednocześnie najbardziej dosadne porównanie… Stado owieczek płci męskiej. Czyżby właśnie tak miały teraz wyglądać koncerty Lata z Radiem? Mojego ukochanego Lata z Radiem, które co roku, odkąd pamiętam, w najcudowniejszy czas wakacji wprawiało mnie co rano w dobry humor graną co godzinę polką „Dziadek”? To wszystko przez ten cholerny brak internetu. Telewizji zresztą też. Skazany na radio co i rusz musiałem wysłuchiwać reklam autopromocyjnych zapraszających słuchaczy na kolejny tegoroczny koncert w terenie Lata z Radiem. Nie zapamiętałem gdzie, nie zapamiętałem kiedy, ale zapamiętałem kto. Na letniej scenie publicznego radia, finansowanej z pieniędzy podatników występują w tym roku takie tuzy estrady jak… Dzieci z Brodą, Arka Noego, Luxtorpeda, Maleo Reggae Rockers, czy Krzysztof Antkowiak. Na pierwszy rzut oka nic podejrzanego, prawda? Artyści jak artyści, jedni trochę lepsi, inni trochę mniej znani. Ale po chwili zastanowienia – olśnienie. Przecież oni wszyscy mają jedną cechę wspólną… Oni wszyscy się nawrócili! Było jak było, wcześniej trochę ćpali, trochę chlali, ale skoro Janek Pośpieszalski mógł, to i oni zdołali. W internecie nic nie ginie, wiec kiedy poszedłem do recepcji i udało mi się zalogować do wifi, bez trudu znalazłem wywiad Antkowiaka, który o swoim nawróceniu opowiedział dziennikarzom – a jakże – pewnego prawicowego portalu informacyjnego. A powiedział m.in. tak: „Zwróciłem się do Boga, żeby mi pomógł, gdy już wszystko inne zawiodło”. Informacji o reszcie gwiazd nie szukałem, bo akurat to wiem – wszyscy oni są teraz mocno wierzącymi katolikami. A prawdziwy katolik katolikowi pomaga, nieprawdaż? A że w publicznym radiu rządzą teraz prawdziwi Polacy i katolicy to i pomagają swoim. Taka dobra zmiana. A podatnik płaci. A owieczki pod sceną unoszą ręce do góry i niczym czaszami anten satelitarnych nakierowanych na hotbirda, odbierają jedynie prawdziwe sygnały od Jezusa. Amen. Cholera więcej nie piszę. Jutro ma być słońce. A pojutrze już trzeba będzie wracać do domu…